Już nie mów, nie mów nic, nie mów nic...

Już nie mów, nie mów nic, nie mów nic...

To słowa piosenki, którą bohaterka filmu "Nóż w wodzie" śpiewa dla chłopaka. Czasem może powinnam je sobie sama zanucić... Ale może właśnie po to powstał ten blog, abym bezkarnie mogła wylewać swoje przemyślenia. Pieter Bruegel powiedział kiedyś o sobie, że "cierpi na nadmiar widziadeł". Ja cierpię na nadmiar myśli...

wtorek, 28 lutego 2012

Popiół i diament - Andrzej Wajda (1958)

Wiele lat temu przeczytałam książkę Jerzego Andrzejewskiego "Popiół i diament", nie pamiętam za wiele z jej treści, ale pamiętam, że czytało się ją dobrze i że sympatie i antypatie wobec bohaterów nie były rozłożone w sposób zgodny z trendem przyjętym w wolnej Polsce:)
Kilka lat temu dostałam w prezencie film-box z filmami ze Zbyszkiem Cybulskim, znajdował się w nim też "Popiół i diament" w reżyserii Wajdy. Sięgnęłam po ten obraz dopiero wczoraj i okazało się, że nigdy wcześniej go nie widziałam. Nie rozczarował mnie bynajmniej.
Historia opowiedziana zgoła nie przypomina mi dość rozciągniętej w czasie akcji powieści. Reżyser opowiada o tym zabiegu kondensacji i o wielu innych ciekawych szczegółach związanych z filmem w dodatkach na DVD, więc nie będę tu przytaczać jego słów. Chcę za to wspomnieć o czym to jest i dlaczego warto to obejrzeć.
Film wprowadza nas w świat powojennej Polski, kiedy to pozostały żywe ofiary wojny i rodziła się nowa rzeczywistość. Mamy tu społeczeństwo w pigułce - młodego byłego AK-owca, który mimo szczerego pragnienia, nie może uwolnić się od walki, zbyt boi się, że w zamian życia w ukryciu, przyjaciół z lasu, nie zostanie mu nic. Chce żyć normalnie, mieć marzenia, zakochać się, uczyć się, nie chce już dłużej zabijać. Jest jego kolega z podziemia, dla którego wojna się wciąż nie skończyła. Jest też partyjny aktywista, Szczuka, który także niesie swój ciężar wojny, także ma wspomnienia, do których wraca z rozrzewnieniem, jak do najlepszych lat życia. Jego dramat polega na tym, że podczas jego nieobecności jego syn został wychowany wg wartości skrajnie odmiennych do ideałów ojca. Ciekawe, że Wajda ukazuje go jak człowieka, a nie komunistę, który bez refleksji pnie się po szczeblach urzędniczej kariery - on faktycznie zdaje się wierzyć w wyznawaną ideologię. Mamy też Drewnowskiego w wykonaniu Kobieli, który reprezentuje typ młodego człowieka, który sam nie wie, w którą ścieżkę skręcić, pomaga konspiratorom przy organizowaniu zamachu, a jednocześnie liczy na rozwój kariery urzędniczej u boku nowo mianowanego ministra. Jakby chciał się zabezpieczyć na wszystkich frontach - marnuje jednak swoją szansę przez głupotę. Jest młoda barmanka, Krysia, która uderzająco beznamiętnie objaśnia, co się stało z jej rodziną w czasie wojny.
Mamy więc przekrój społeczeństwa począwszy od ministra, który urządza bankiet w hotelu, aż po babcię klozetową, która też ma swoje obserwacje. Takie spektrum daje nam możliwość nawet choćby krótkiego spojrzenia oczami różnorodnych osób.
Nie będę analizować całego filmu, by nie odbierać nikomu przyjemności własnego odbioru. Chciałabym tylko omówić bardzo wymowną dla mnie jedną z końcowych scen filmu - scenę tańca w hotelowej kantynie.
Nad ranem, gdy goście budzą się z pijackiego snu, szef restauracji żąda od orkiestry, by grali poloneza Chopina. Jest to jeden z bardziej reprezentacyjnych utworów polskich, symbol niemalże. Orkiestra bardzo nieskładnie odgrywa kolejne takty, wodzirej ustawia kolejne pary do korowodu - tancerze skaczą dość ochoczo, choć niektórych trzeba nieco przymusić, inni zostają bezwiednie wciągnięci. Towarzystwo jest bardzo zróżnicowane, nawet Krysia zostaje połączona z jakimś spóźnionym jegomościem. Zaczynają obłędny taniec jak w letargu, w tle fałszywe dźwięki poloneza.
Nie sposób nie skojarzyć tej sceny z chocholim tańcem w "Weselu". Tutaj w obliczu nowego ustroju, powstającego ze zlepku strzępów ocalałego społeczeństwa, które nie zawsze dają się z sobą scalić, powstać ma nowa Polska. Przyświecają jej najwznioślejsze narodowe ideały, jednak w nowej, skacowanej rzeczywistości brzmią one równie fałszywie jak zapijaczony polonez. Znamienne, że ktoś z orkiestry mówi: "Ale myśmy tego nigdy razem nie grali". Ale ktoś się uparł, że mają tańczyć, więc tańczą i robią dobrą minę w tańcu, który nie przystoi w takim ich stanie - widać, że poszczególne postaci kreują się na kogoś, kim nie są. Proste kobiety, dopiero co zbudzone znad kieliszka, teraz zachowują się jak damy, posyłając uprzejme ukłony w stronę ciemnych kątów knajpy.
Poza tym jest w tym filmie wiele "smaczków" - bardzo sugestywnych obrazów - jak choćby wiszący głową w dół ukrzyżowany Chrystus w ruinach kościoła - znak odwróconych wartości w zburzonym świecie wojny.
Chyba dość oryginalna, jak na swój czas, subtelna krytyka polskiego etosu "ginącego", czy trzeba czy nie, trzeba za ideały, bo każą nam - w tle brzmią słowa pieśni "Czerwone maki na Monte Cassino". Jest ta krytyka znamienna dla młodego chłopaka, który przeżył i, jak najszczęśliwszy okres życia, wspomina wojnę, jak swoją młodzieńczą Arkadię (Czyż nie każdy najlepiej wspomina czasy młodości, niezależnie od tego, w jakich czasach je spędził?). W rozmowie z przyjacielem stwierdzają, że było tak dobrze, bo wiedzieli czego od nich chcą - umierać - "stać nas na to" sarkastycznie parska Cybulski, który niby dezawuuje wartość życia, ale przecież tak bardzo tęskni do normalności, której nie zna.
Polecam ten film, również komentarze reżysera, które ułatwiają ocenę w kontekście książki. W tej adaptacji widoczna jest ta przestrzeń i zmiany, jakie zaszły w świadomości, od momentu napisania tekstu, po realizację Wajdy. Widać, że sam Andrzejewski jako współautor scenariusza, zweryfikował swoje przekonania przez te kilka lat...