Swietłana Aleksijewicz, Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości,
wyd. Czarne 2012
Niektórzy z moich
znajomych wiedzą, że bardzo empatycznie podchodzę do sztuki, a zwłaszcza do
literatury. Książki wikłają moje myśli w swoją narrację do tego stopnia, że
czasem nawet we śnie cały czas jakbym czytała książkę, którą akurat mam „na
tapecie”. Dzieje się tak zarówno z literaturą piękną, jak i naukową – nie ma
znaczenia, czego dotyczy książka, jeśli czytam ją intensywnie, to tak mi się
robi, samo z siebie – nie panuję nad tym, dlatego tego też nie umiem siłą woli
się zdystansowaćJ Można się takim
podejściem zachwycać, ale też niestety ma to swoje nienajlepsze strony.
Niestety utrudnia mi to czytanie niełatwych tekstów. Zwłaszcza takich, które
opowiadają o ciężkich przeżyciach, doświadczeniu przemocy czy agresji. W
związku z tym najczęściej takich lektur nie zaczynam, albo jeśli już zacznę, to
nie kończę. Tak było np. z Innym światem Herlinga-Grudzińskiego. W dzień
czytałam książkę, fantastycznie napisaną, która mnie naprawdę wciągnęła, ale w
nocy byłam w obozie na Syberii. Po tygodniu przerwałam, bo nie dałam rady…
Smutne, ale może z czasem uda mi się przezwyciężyć ten brak dystansu :)
Gdy znajoma poleciła mi
książkę o Czarnobylu autorstwa Swietłany Aleksijewicz, noblistki z 2015 roku, miałam
ogromne obawy, czy dam radę ją przeczytać. Moje pierwsze pytanie było, czy jest
drastyczna. Zaczęłam czytać i przez pierwsze rozdziały nie było lekko, chociaż tekst
bynajmniej nie epatuje okropnymi obrazami. Narracja jest raczej rzeczowa,
faktograficzna – jakby się oglądało dokument. Jest kilka mocniejszych momentów,
ale druga część – bardziej filozoficzna – w ostatecznym rozrachunku, w moim
odczuciu, to równoważy.
Uwielbiam oglądać
dokumenty i taka literatura faktu bardzo do mnie przemawia. Zwłaszcza wtedy,
gdy komentarz do wydarzeń dziejowych dają zwykli ludzie, jak my. Ta książka to wyłącznie relacje ludzi,
którzy bezpośrednio zostali włączeni w to wydarzenie. Począwszy od relacji żon strażaków, którzy
gasili pożar w pierwszych godzinach po wybuchu; przez likwidatorów, pracowników
elektrowni, babcie i dziadków zmuszonych do opuszczenia swoich wsi, gdzie ich
rodziny mieszkały od wieków; przez ówczesnych włodarzy, którzy nadal nie mają
sobie nic do zarzucenia; po ludzi, dla których osiedlenie się na skażonej ziemi
stało się jedynym sposobem na spokój i ucieczkę od wojny; aż po dzieci, które
żyją w ciągłej obecności śmierci i stanowią stracone pokolenie, które nie ma
szansy na normalność – ani fizyczną, ani psychiczną. Historie są poruszające, wręcz wstrząsające,
czasem zabawne, wszystkie bardzo prawdziwe. I to wszystkie – nie ma takiej,
którą można by tu pominąć – każda z osobna jest całością, ale także splatając
się z innymi, tworzy jeden wielki obraz pokolenia Czarnobyla. Ten obraz to
tylko jedna strona medalu, bo po drugiej znajduje się obraz wyryty ostrym
dłutem historii w całym, ogromnym narodzie. To jakby wynik gigantycznego
eksperymentu socjologicznego. To opowieść o „homo Sovieticus” – człowieku radzieckim.
Wyhodowanym na skażonej, jak ziemia wokół reaktora, ideologii – opowieść o
osobnym gatunku człowieka. Człowieka, dla którego strach przed władzą jest
większy niż strach o własne życie i życie swoich najbliższych. To jest okrutna
prawda, która wyziera z tej książki. Prawda o tyle trudna do zaakceptowania, bo
nie dająca żadnych złudzeń, że coś w Rosji może się zmienić. Nawet jeśli w
niektórych osobach po tym doświadczeniu coś drgnęło i nastąpiła jakaś refleksja
na ten temat, to i tak nie ma szans, że coś się zmieni. Jest to potwornie
smutne, bo większości z tym ludzi odebrano ich tożsamość narodową i zrobiono z
nich obywateli Związku Radzieckiego. Po rozpadzie Związku okazało się, że nie
wiadomo, kim oni są.
Jest to książka tak
wieloaspektowa, że gdybym chciała tu zacytować jakieś fragmenty, to musiałabym
chyba zacytować całość. Jakie obrazy mogą uświadomić ogrom czarnobylskiej tragedii? Czy dzieci bawiące się
w piasku w strefie tuż po awarii, bo przecież jest maj i gorąco? Czy domy
rozkradzione i sprzedane na dacze w całym kraju, sprzęty zhandlowane na targu
w Mińsku? Czy mięso z lokalnych kołchozów, które przeznaczone zostało na
najdroższą kiełbasę, bo tę najmniej ludzi kupuje? Czy młodzi żołnierze (bo
brali tylko młodych, w nocy, że niby na ćwiczenia na miesiąc; jak się buntowali
to wchodzili na ambicję, albo że jak nie, to ma oddać legitymację partyjną), idący
z łopatami bez odzieży ochronnej w radioaktywnym pyle za spychami? Czy ciężki
sprzęt z NRD, który wysiadał od promieniowania, i tylko ten kosmiczny,
sprowadzony z Moskwy jako tako dawał radę, a za nim człowiek radziecki z łopatą,
który wszystko przetrzyma? Czy myśliwi odstrzeliwujący domowe zwierzęta w
ewakuowanych wsiach i samotny kotek czekający w oknie zamkniętego domu, obok
doniczki z obgryzionym przez siebie z głodu kwiatkiem? Czy krowa, która nie
chce pić skażonej wody? Czy owady, które zniknęły na jakiś czas? Czy babcia i
dziadek zbierający po kryjomu plony na swojej działce, na której obok ogórków i
ziemniaków leżą kawały cezu i strontu; którzy nijak nie mogą zrozumieć, że coś
jest zatrute mimo że rośnie i rodzi owoce? Czy kierownik kołchozu, któremu z
powodu katastrofy wcale nie zmniejszono planów do wykonania i który musiał
pracować mimo, że mleko, zboża i mięso były tak skażone, że brakowało skali?
Czy może fizyk jądrowy, który mając
świadomość zagrożenia, nie może nawet zawiadomić o niebezpieczeństwie własnej
żony, bo telefon jest na podsłuchu? Najważniejsze, żeby nie wywoływać paniki –
magazyny z środkami ochronnymi i jodyną były pełne i gotowe do przekazania ludności,
ale przecież rozpoczęcie dystrybucji tych środków oznaczałoby, że coś się stało
złego, że jest zagrożenie i wybuchłaby panika.
Nie jest to książka wyłącznie
poważna, są momenty, gdy w tej tragedii nie sposób nie zaśmiać się przez łzy.
Takie jaśniejsze chwile to choćby dowcipy, które opowiadano po katastrofie. Ile
to jest 7x7? W Czarnobylu policzą to palcach. Grzyby można było kosą kosić,
taki był tego lata urodzaj. Ale przecież radioaktywne – a kto ci każe jeść,
wysuszyć i na targ do Mińska (to chyba nawet nie był dowcip). Jabłka z Czarnobyla!
Piękne, czerwone! Kupujcie! – Babciu, nie mówcie, że z Czarnobyla, bo nikt nie
kupi. – Ależ skąd! – jeden pan wziął nawet 2, jedno dla teściowej, jedno
dla szefa. Czy było strasznie w Czarnobylu? – Nie, wręcz przeciwnie, wszyscy
chodzili rozpromienieni!
Kolega znajomego
jest fotografem i był na jednej z tych wycieczek, jakie teraz się robi do
strefy. Zdjęcia przejmujące: mieszkanie, na stole szklanka – ktoś robił
herbatę, ale nie zdążył jej wypić. Pranie suszy się na balkonie od 30 lat. O tych
wycieczkach też wspomina się w książce. To bezprecedensowe wydarzenie, jakim
była katastrofa, ukształtowało nowy gatunek człowieka, jak mówi jeden z bohaterów
– człowiek Czarnobyla. Ileż złamanych rodzin i zniszczonych życiorysów,
przerwane szczęście, które nigdy nie wróci! Skutki nadal są i będą odczuwalne,
nie da się ich wyeliminować: strach przed miłością u nastoletniej dziewczyny, roszczeniowość dzieci, które
czekają na paczkę z Zachodu, poczucie inności i izolacji społecznej: nie można
wrócić do swojego domu, ale gdzie indziej też nie jest się u siebie, wyrwanie z
własnego miejsca i niemożność zakorzenienia się gdzie indziej, bezsilność, która
pcha do samobójstwa.
Na sarkofagu są już
ogromne pęknięcia, nikt nie jest w stanie powiedzieć, co może się dziać w
środku, jakie siły tam się kumulują i kiedy zachce się im wydostać na zewnątrz.
W 1986 w ciągu 2 dni od wybuchu czujniki na całym Globie wyłapały promieniowanie
– na każdym kontynencie. Nie wiemy nawet jakie ilości radioaktywnej wody
spłynęły do mórz z wodami gruntowymi i rzekami. Epidemia nowotworów, którą od
kilku dekad obserwujemy narasta. Moje koleżanki i ich dzieci chorują na raka. Tylko
w ostatnie półtora miesiąca dowiedziałam się o 5 przypadkach tej choroby wśród
najbliższych znajomych i ich rodzin. To chyba nie wyłącznie kwestia
napakowanego chemią jedzenia, jakie teraz nam się serwuje.
Mój Tato wspomina dzień
katastrofy, gorący chociaż jeszcze wiosenny. Był sam w domu, bo ja leżałam w
szpitalu a Mama pojechała odwiedzić swoich rodziców na wsi. Wychodził wiele
razy na papierosa na balkon, niebo było rozświetlone gorącym słońcem, ale
jednocześnie gdy się na nie patrzyło, to było jakby za mgłą. Najbardziej
narażona była moja Mama, bo dziadkowie mieli gospodarstwo 1 km od wsi, w której
zatrzymywał się autobus. Musiała ten dystans pokonać pieszo. Jest 2016 a my właśnie
czekamy na wyniki jej biopsji. Dobrze, że wcześnie wykryto problem, więc myślimy pozytywnie. Ja miałam wtedy 3 lata, zostałam już na zawsze jedynaczką.
Na szczęście byłam wtedy w szpitalu po poważnym poparzeniu – złapałam najmniej
promieni czarnobylskiego słońca i od razu podano mi jodynę. Każdy z nas na
pewno może spytać rodziców lub dziadków, jak wspominają ten czas. Na pewno
było tak, jak i tam na miejscu, jedni się przejęli, inni nie. Zapomnieliśmy o
tym przez te lata, ale po lekturze tej książki pojawia się świadomość, że to
jeszcze nie jest koniec tej historii. Kronika przyszłości nadal się pisze.
I trzeci anioł zatrąbił:
i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia,
a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód.
A imię gwiazdy zowie się Piołun*.
I trzecia część wód stała się piołunem,
i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie.
i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia,
a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód.
A imię gwiazdy zowie się Piołun*.
I trzecia część wód stała się piołunem,
i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie.
Ap 8, 10-11
* Po ukraińsku "czarnobyl" oznacza "piołun".
Aktualizacja: Wiosną 2019 HBO wyemitowało miniserial o katastrofie w Czarnobylu. Ten poruszający obraz bazuje w dużej mierze na historiach opisanych w książce. Zatem zachęcam do porównania sobie obu przekazów.
Aktualizacja: Wiosną 2019 HBO wyemitowało miniserial o katastrofie w Czarnobylu. Ten poruszający obraz bazuje w dużej mierze na historiach opisanych w książce. Zatem zachęcam do porównania sobie obu przekazów.