Film był w
ubiegły piątek przedmiotem recenzji w Tygodniku Kulturalnym w TVP Kultura. Nie
widziałam niestety tego programu, ale niezależnie od werdyktu postanowiłam
obejrzeć tę premierę.
Autor jest
utytułowanym reżyserem obrazów o PRL. Tym razem przeniósł nas na inny
kontynent. Pokazał niewielką społeczność, która od zawsze wolna, nagle zostaje
pozbawiona wpływu na swoje życie. Mała wioska w Sudanie musi być przesiedlona z
powodu budowy tamy – na środku ich równiny będze ogromne jezioro. Zawsze
fascynowały mnie tego typu działania ze strony ludzkości – interwencja ludzka w
naturę na tak ogromną skalę, jej wpływ na społeczności lokalne. Film ogółem nie
zachwycił mnie w pierwszym momencie. Jednak po głębszej refleksji muszę
przyznać, że jednak w pewnym stopniu zaspokaja moje oczekiwania.
Historię opowiada
jeden z członków społeczności. Mamy obraz chronologiczny jej życia od ich
normalnej egzystencji, jakś wiedli od pokoleń, aż po moment po przesiedleniu – tego, jak uprawiają swoje
piaszczyste poletka, żyją w absolutnej symbiozie z Nilem – nawadniają swoje
uprawy „ręcznie” za pomocą motyki. Żyją bardzo skromnie, ale są zadowoleni.
Kiedyś do naszego bohatera przychodzą duchy i oznajmiają mu, że powstanie
wielkie jezioro. Budowa tamy trwa kilka lat, w tym czasie niepokój mieszkańców
narasta: co się z nimi stanie, co będzie z ich cmentarzem i grobami bliskich, co zrobić ze
zwierzętami – ile kosztuje ich utrzymanie w miejscu, gdzie będą niedługo
mieszkać. Okazuje się, że nie wszystkich stać na to, by zachować swój majątek –
muszą sprzedawać kozy i osły.
Zostają
wysiedleni do miasta (oczywiście nie jest to miasto w naszym, zachodnim
rozumieniu – osada na pustyni otoczona murem, stłoczone osiedle, w
którym gnieżdżą się rodziny w stłoczonych domach – wszystkich jednakowych).
Moment
przeprowadzki jest dla nich bardzo dramatyczny, zwierzęta, belki, meble na
ciężarówkach budzą zbiorową histerię kobiet.
Potem jest obraz
ogromnych mas wody zrzucanych przez tamę – zawsze takie widoki budziły we mnie
niemal fizyczny lęk, więc muszę o tym wspomnieć :)
Następnie
przenosimy się na krótko do miasta, by poznać ich nowe życie. Owszem mają elektryczność w każdym obejściu,
a nie jak dawniej tylko na środku osady jedną żarówkę napędzaną spalinową
prądnicą. Wieczorami tępo wgapiają się w idiotyczne seriale w telewizji, nie spędzają
czasu razem, jako wspólnota. Nasz bohater wyznaje, że nic mu tu nie smakuje.
Łodzią wypływa na jezioro, wciąż powraca do swojego prawdziwego domu, wspina
się na dawną górę – teraz skalistą wyspę na środku akwenu. Pływa między
koronami palm, które powoli usychają, tak jak on – przesadzone na starość
drzewo.
Film podobno
powstawał 5 lat. Choćby z tego powodu, warto go zobaczyć, chociaż ma trochę
zbyt długich ujęć, które nie za wiele wnoszą – np. suszące się na wietrze
pranie. Jednak być może ja nie mam wystarczających kompetencji, by docenić jego walor
artystyczny, albo może poprostu przywykłam do bardziej tradycyjnych dokumentów.
Kto wie? Myślę, że każdy musi ocenić to sam :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz